Piotr Szenajch
Akademicy to unikalna grupa w obrębie społeczeństwa – poziom ich kompetencji i poziom uprzywilejowania, jaki pozwolił im te kompetencje zdobyć, obliguje ich do zajęcia się niesprawiedliwością wokół nich.

Wczoraj (25.10.2014) w gmachu Politechniki Warszawskiej odbył się „Kongres obywatelski” – doroczna impreza organizowana przez kontynuatorów środowiska gdańskich liberałów. Formuła imprezy – między forum biznesowym, konferencją naukową, a popularyzatorskimi pogadankom TED – co roku przyciąga liczną publiczność, wśród której zauważyć można m. in. wielu nauczycieli i młodzież w wieku licealnym. Prawdopodobnie pomaga w tym też relatywnie bezpieczny przekaz – paradygmat modernizacji podany przystępnie przez mówców, wśród których obok polityków głównego nurtu i życzliwie zainteresowanych prezesów dużych firm, znajdziemy przejętych filantropią sportowców i aktorów.
Co roku są tam też naukowcy i panel poświęcony uniwersytetom (tegoroczny panel – o umiędzynarodowieniu polskiej nauki – zdominowała kwestia „przyciągania” zagranicznych studentów w miejsce ubytków spowodowanych niżem demograficznym; wybijającym się postulatem panelistów było: mówić więcej o sukcesach).
Z okazji kolejnego kongresu, publikujemy tekst zamówiony przez organizatorów do pokongresowej publikacji dotyczącej panelu „Społeczna odpowiedzialność uniwersytetu” na Kongresie w 2012 r.
W dyskusji tej wzięli udział: Dyrektor Narodowego Centrum Nauki prof. Andrzej Jajszczyk, dr hab. Urszula Sztandar-Sztanderska z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, dr Krzysztof Leja z Wydziału Zarządzania i Ekonomii Politechniki Gdańskiej, dr Dominik Antonowicz, socjolog z UMK w Toruniu i doradca Min. Barbary Kurdyckiej oraz Marek Kłoczko z Krajowej Izby Gospodarczej. Dyskusję moderowała dr hab. Anna Giza-Poleszczuk.
Publikacja ta nigdy się nie ukazała. [1] Spośród osób poproszonych o napisanie artykułu teksty nadesłało wyłączenie 2 autorów, którzy wygłosili wyraźnie krytyczne głosy w dyskusji po panelu: Łukasz Niesiołowski-Spano z Obywateli Nauki (tekst ukazał się tu) i Piotr Szenajch z NOU (wyżej podpisany). Nikt z panelistów nie nadesłał swojej wypowiedzi.
Poniżej oryginalny tekst ze stycznia 2013 r. – jak się zdaje, wciąż aktualny.
***
Zdecydowałem się zabrać głos podczas kongresowej dyskusji o „Społecznej odpowiedzialności uniwersytetu” ponieważ rozmowa zaproszonych panelistów wyprowadziła mnie z równowagi. Przez godzinę paneliści mijali się z „zadanym” tematem, zupełnie jakby od ponad trzech lat nie toczyła się w Polsce wartka dyskusja o uniwersytecie i jego kryzysie[2]. Ów kryzys spowodowany jest w różnym stopniu, w zależności od lokalnych warunków, przez: niedofinansowanie, utowarowienie nauczania, przesadną regulację i nadzór, narzucanie uczelniom celów i standardów działania spoza świata akademickiego, czy wreszcie prekaryzację pracy naukowej (czyli odchodzenie od etatowego zatrudnienia w stronę pracy krótkoterminowej i zamawianej ad hoc). Określenia te zamieniają się już powoli, od ciągłego powtarzania, w głucho dudniące slogany. Nie ma tu miejsca na rozwinięcie każdego z nich, stoi jednak za nimi już sporo empirycznej i teoretycznej pracy.
Wygląda też na to, że coraz lepiej opisują one codzienność studiowania i pracy także na polskich uczelniach.
Tymczasem, jak okazało się w trakcie kongresowego panelu, ciągle można bez zażenowania publicznie mówić o studentach jako o „produktach” lub też „klientach”, o uczelni stwierdzać że „to też jest firma”, zaś publiczne zadania uniwersytetu sprowadzać do produkcji „zatrudnialnego” kapitału ludzkiego na potrzeby lokalnych przedsiębiorstw. „Społeczna odpowiedzialność uniwersytetu” na tle tej wizji może się wydać – jak jednemu z panelistów – równoznaczna „społecznej odpowiedzialności biznesu”.
Wśród rozmówców panelu, jak i w większości prasowych jeremiad na polską naukę, panowała zgoda co do kilku zadań uniwersytetu: generalnie dobrze byłoby, żeby absolwenci znajdywali po studiach pracę, popularyzacja nauki jest ważną wartością, zaś studenci powinni wynieść z uczelni pewien poziom kompetencji pozwalający odnaleźć się w społeczeństwie. Chciałbym jednak zaproponować tu kilka sposobów rozumienia społecznej odpowiedzialności uniwersytetu, które rzadziej pojawiają się w polskich dyskusjach (zwłaszcza głównego nurtu), a które, być może, niektórzy spośród życzliwych obserwatorów Kongresu Obywatelskiego uznają za bardziej kontrowersyjne.
Głos kampusu: odpowiedzialność za to by student zdobył pracę. Studencka telewizja UW we współpracy z Kongresem Obywatelskim.
Uruchomić na nowo windę społeczną
Gdy myślę o społecznej odpowiedzialności uniwersytetu, przychodzi mi do głowy przede wszystkim przemożna rola edukacji w reprodukcji struktury społecznej – w procesie jej odtwarzania przez alokowanie na jej poszczególne warstwy i pozycje jednostek, w ciągu ich edukacyjnej i zawodowej biografii. Wiele aspektów działania szkolnictwa i uniwersytetów wspiera sztywną reprodukcję: czyni mniej prawdopodobnymi znaczne zmiany wyjściowej pozycji, wzmacnia efekty nierówności w zasobie kompetencji kulturowych i środków materialnych, jakie uczniowie wynoszą z domu rodzinnego. Instytucje te mogą też jednak tworzyć jedyną w swoim rodzaju „windę społeczną” – wehikuł społecznego awansu dla szerokich warstw ludności. Takim wehikułem była słynna G. I. Bill uchwalona w USA po II Wojnie Światowej, która umożliwiła studiowanie ponad dwóm milionom młodych niezamożnych weteranów i wydatnie przyczyniła się do rozwoju słynnej amerykańskiej klasy średniej. Taki wehikuł uruchamiany bywał w XX wieku wszędzie tam, gdzie pojawiała się szeroko dostępna, tania lub bezpłatna, publiczna edukacja. Koniec XX wieku pokazał jednak studentom na całym świecie, że ten wielki projekt cywilizacyjny ma się ku końcowi – czy to z powodu drastycznych podwyżek czesnego i zjawiska „dyplom za dług” (w USA i w Wielkiej Brytanii), nasilających się mechanizmów selekcji w publicznych szkołach, faworyzujących młodzież z wyższych warstw społecznych (na przykład w Polsce), czy też z powodu dewaluacji dyplomów, a ściślej, ostrego zróżnicowania się ich prestiżu (fenomen znany w większości wysoko rozwiniętych państw).
Już wcześniej jednak etos merytokracji, pewnik „awansu społecznego przez edukację” bywał – o czym przypomniał niedawno Zygmunt Bauman – zaledwie „listkiem figowym skrywającym nagą/skandaliczną nierówność położenia i szans”. Stawał się argumentem w ustach apologetów społecznego status quo: jeśli ci się nie udało, możesz winić tylko siebie[3].
Bardzo wiele bowiem warunków musi zostać spełnionych, żeby społeczna mobilność i realna (a nie zaledwie formalna) równość życiowych szans, była możliwa. Wiele musi się zmienić nie tylko na uniwersytecie, ale w konstrukcji całego systemu edukacyjnego i szerzej, także całego systemu zabezpieczenia społecznego czy w kwestii cywilizowania stosunków pracy. To także są zadania, jakie stawiałbym przed ludźmi uniwersytetu.
Przed nimi tyleż, co przed zawodowymi politykami i urzędnikami. Kto bowiem kształtuje etyczną wrażliwość w przyszłych politykach, urzędnikach, ludziach biznesu, wyborcach? (Rynek i potoczny „zdrowy rozsądek” raczej tej wrażliwości nie uczą). Skąd rekrutują się technokraci kształtujący złożone systemy społeczne, o których mowa? Gdzie wypracowywana i recenzowana jest wiedza potrzebna do zmieniania tych systemów?
Wreszcie, nie tylko ideał równości jest skazany na porażkę, ale demokracja jako całość, jeśli jej obywatele nie będą mieli szansy wykształcić w sobie umiejętności i zarazem potrzeby pogłębionego rozumienia społecznych mechanizmów, kulturowych różnic, odmiennych światopoglądów. Także obywatele zajmujący się biznesem, technologią czy naukami ścisłymi[4]!
Wszystkie nauki są polityczne
Odpowiedzialność uniwersytetu to dla mnie także żywe, bezpośrednie zaangażowanie badaczy. Nie ma nauki a-politycznej, bezinteresownej, obiektywnej – czy polskie dyskusje głównego nurtu są już gotowe na tę wiekową już refleksję krytyków pozytywizmu?
Według krytyków tych poznanie zawsze jest intencjonalne, myślenie jest nieuchronnie uwikłane w przed-sądy i naznaczone społecznym usytuowaniem myślącego. Wiedza jest historyczna, zmienna, konstruowana przez rywalizujące kolektywy uczonych, szkoły, które budują, a potem zaciekle strzegą swych paradygmatów. Nauka jest polem politycznych konfliktów, w których stawką jest prestiż, pieniądze, instytucjonalna władza, ale też władza ustanawiania własnej wizji nauki i sposobów jej uprawiania jako obowiązujących[5].
Wszystko to dotyczy nie tylko nauk społecznych, ale jak najbardziej także przyrodniczych czy technicznych. Polityczność wszystkich tych gałęzi nauki polega wreszcie na tym, że swymi osiągnięciami modyfikują społeczne otoczenie, w którym funkcjonują, wspierają lub osłabiają konkretne interesy ekonomiczne, zmieniają język i idee, przy pomocy których funkcjonują społeczności. By nie pozostawać dłużej w wysokich rejestrach filozofii nauki, przytoczę kilka przykładów tego, jak z tej refleksji próbowali wyciągać wnioski przedstawiciele mojej własnej dyscypliny: socjologii. Sądzę, że z tego krótkiego przeglądu sporo wniosków będą mogli wyciągnąć także naukowcy i studenci innych dyscyplin, w tym przyrodniczych, ścisłych i technicznych (a także inni Obywatele zatroskani o zadania uniwersytetu).
O nauki publiczne i refleksyjne
Alain Touraine wprowadził do swojej praktyki badania ruchów społecznych strategię „interwencji socjologicznej”, polegającą na prowadzeniu z członkami ruchu serii warsztatów, spotkań z zaproszonymi gośćmi, długich dyskusji grupowych. Celem tej strategii jest pomoc członkom ruchu w urefleksyjnieniu swojej działalności, przeformułowaniu lub doprecyzowaniu jej celów, zadań, haseł. Proces badawczy bezpośrednio więc wpływa na badaną społeczną praktykę. Socjologowie nie pozostają neutralni, ale swą pracą interpretacyjną włączają się w działanie ruchu. Warto dodać, że po raz pierwszy Touraine pracował tak w 1980 roku z działaczami Solidarności[6].
Praca Touraine’a wpisuje się w szerszy ruch w naukach społecznych, rozwijany od lat 70-tych (choć w Polsce niemal nieznany), nazywany strategią Participatory Action Research, czyli uczestniczącym badaniem w działaniu. Na zasadach PAR pracują najczęściej uczeni interesujący się zdominowanymi, mniejszościowymi grupami społecznymi. Strategia ta wychodzi z założenia, że badania trzeba robić nie o ale z uczestnikami badania, przy ich podmiotowym współudziale i nie zza uczelnianego biurka, ale wewnątrz ich społeczności, wewnątrz reprezentujących ich organizacji czy ruchów. Efektem procesu PAR nie ma być wyprodukowanie wiedzy dla uniwersalnej wspólnoty uczonych, niejako „przy okazji” zaangażowania. Wypracowana wiedza ma już prędzej wzmocnić samą grupę, usprawnić jej działanie, pogłębić jej samoświadomość. Natomiast celem nadrzędnym jest tu radykalna, progresywna, społeczna zmiana, w tym poprawa sytuacji danej grupy mniejszościowej. Czy jesteśmy już gotowi – jako lokalna wspólnota uczonych i finansujące ją społeczeństwo – zaakceptować badania naukowe, które nie zakończą się napisanym według schematycznego wzorca raportem, ale na przykład uświadamiającą kampanią społeczną czy filmem dokumentalnym? Albo jeszcze ciekawiej – protestem lub performancem?[7]
Chyba najgłośniejszy socjolog drugiej połowy XX wieku, Pierre Bourdieu, mawiał: „Socjologia jest sportem walki – służy do samoobrony”. Bourdieu wraz ze swoim licznym zespołem przez kilkadziesiąt lat rozwijał program „socjologii refleksyjnej” nakierowanej na opis społecznych determinacji: związanych z pochodzeniem, klasą społeczną, płcią; niedostrzeganych nie tylko w codziennej praktyce społecznej i myśleniu potocznym ale także w polu akademickim. Bourdieu nie poprzestał jednak na swej wybitnej pracy badawczej i teoretycznej. Pod koniec swej uniwersyteckiej kariery (notabene, co często przypominane, dopiero gdy osiągnął najwyższe akademickie zaszczyty) – aktywnie poparł ruchy protestu: związkowy i alterglobalistyczny. Także wychodząc na ulicę, a wręcz współorganizując protesty!
Komuś może wydać się, że to wszystko nisza i przeżytki bardziej zrewoltowanych czasów. Spieszę więc poinformować, że od kilku lat socjologowie dyskutują o manifeście przewodniczącego Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego, Michaela Burawoy’a, z 2004 roku (pod tytułem O socjologię publiczną), gdzie na rozumiane jak wyżej zaangażowanie położony jest silny nacisk. Autor nawołuje między innymi do dowartościowania „organicznej socjologii publicznej”, czyli takiej, „w ramach której socjologowie pracują w bliskiej relacji z widoczną, gęstą, aktywną, lokalną i często stojącą w opozycji wobec głównego nurtu społeczeństwa publicznością”[8]. Natomiast clue tekstu to opis modelu podziału pracy socjologicznej, w którym obok nurtów socjologii produkujących wiedzę instrumentalną (odpowiadającą na problemy istniejących uprzednio programów badawczych lub na zamówienia klientów) niezbędną rolę pełnią nurty nastawione na wiedzę refleksyjną – czyli na „dialog na temat celów”, w tym także „debaty nad kierunkiem rozwoju społeczeństwa”. Uprawianie wiedzy refleksyjnej skierowanej do szerszej publiczności, także poza akademią – to właśnie „socjologia publiczna”[9].
Jeśli wyraźne krytyczne zaangażowanie wyda się komuś postawą nieadekwatną dla naukowca, czy może nawet oburzającą, proszę się zastanowić czy „neutralne” są badania prowadzone dla korzyści przedsiębiorstw? Partii politycznych? Agencji rządowych? Czy choćby u naukowców społecznych nie bardziej powinno razić oddawanie swych poznawczych kompetencji w służbę korporacyjnym działom marketingu (co bardzo wielu socjologów, w tym ja sam, ma w swoim życiorysie)[10]?
Jestem pewien, że przyrodnicy i inżynierowie sami najlepiej potrafią dokonać pracy translacji powyższych przypowieści ze świata socjologa, na realia własnych dyscyplin. Na zachętę i by pokazać, że nie jest to niemożliwe, spróbuję zacząć sam (zaznaczam jednak, że będzie to praca tłumacza-laika, niewprawnego w języku docelowym). Wydaje mi się na przykład, że dla młodego chemika nie powinno być obojętne, czy opracowuje farby do malowania dachów, które będą działały jako baterie słoneczne, czy też nowe paliwo do rakiet powietrze-ziemia. Szczytem ambicji dla młodego inżyniera nie musi być wcale budowa nowych gadżetów na potrzeby przemysłu (do czego zachęcają ich media na równi z polskim rządem). Czemu nie będzie to opracowany wraz z użytkownikami z wiejskich społeczności z Trzeciego Świata terenowy wózek inwalidzki, który da się zbudować i reperować za grosze w każdym warsztacie rowerowym pod słońcem?[11] Słowem, nawet wybór problematyki badawczej, jakiej ktoś poświęca akademickie życie, jest już etyczny i polityczny. Takiego dogłębnego namysłu nad podstawowymi składnikami tego życia: planowaniem i prowadzeniem badań, uczeniem, relacjami z „otoczeniem” uniwersytetu – oczekiwałbym od odpowiedzialnych akademików.
Film „La Sociologie Est Un Sport De Combat” z 2002 r.
Nowy język dla nowej nauki i edukacji
Zatem odpowiedzialność uniwersytetu to także odpowiedzialność za pracowitą, wytrwałą modyfikację dyskursów, w które jesteśmy uwikłani, które zawiadują naszym oglądem świata i które organizują nasze codzienne praktyki. Za teoretyczne rozpracowywanie ich i konfrontowanie ich z empirią. To także odpowiedzialność za to, co się mówi publicznie jako naukowiec, także podczas takich popularyzatorskich okazji jak Kongres Obywateli.
Tego właśnie brakowało mi w trakcie panelu o społecznej odpowiedzialności uniwersytetu. Rządziła nim nadal, podobnie jak dokumentami wprowadzającymi niedawną polską reformę, czy jeszcze wcześniej, dokumentami Procesu Bolońskiego – matryca „mobilności, konkurencyjności, atrakcyjności, zatrudnialności”[12]. Przypomnę: studenci to w niej klienci, naukowcy – usługodawcy, uczelnia – po prostu firma, a absolwenci to produkty, których podaż powinna być skrojona odpowiednio do popytu. Ten uprzedmiotawiający, opresyjny i redukcjonistyczny dyskurs został już w akademickich debatach o kryzysie uniwersytetu wielostronnie skrytykowany i zjadliwie ośmieszony. Metaforyka ekonomiczna ma tę zaletę, że łatwo przy jej pomocy tłumaczyć fenomen uniwersytetu laikom w telewizyjnych „setkach”. Stała się jednak groźna, gdy na całym świecie uczelniami zaczęli zarządzać absolwenci MBA (lub ludzie o podobnej formacji intelektualnej) i przy pomocy tej logiki, dalece nieadekwatnej do opisu pracy naukowej – uniwersytety reformować.
Na wzór świata korporacji, w wielu miejscach na świecie narzuca się dziś naukowcom logikę indywidualnej i grupowej konkurencji, administrowanej odgórnie standaryzacji, ilościowego pomiaru efektywności, krótkich okresów rozliczeń, logikę szybkiego zwrotu z inwestycji, niepewność zatrudnienia. Jak w innych „firmach” podstawą zarządzania stało się na uniwersytecie redukowanie kosztów, zwykle tam gdzie najłatwiej, czyli „kosztów pracowniczych”. Tymczasem każdy, kto zajmował się nauką, wie, że doniosłe efekty osiąga się zwykle powoli, zespołowo, w żywych, intensywnie rozdyskutowanych środowiskach, w sposób trudny do zaplanowania, często przypadkiem i przy okazji innych badań[13]. Ponadto, współcześnie, prawie wyłącznie w doskonałych warunkach infrastrukturalnych, finansowych i pracowniczych.
Włóżmy więc może więcej wysiłku w dobór słów, jakimi staramy się mówić o uniwersytecie. Szczególnej odpowiedzialności oczekiwałbym w tym zakresie od osób na szczytach akademickiej hierarchii – od profesorów, rektorów, przedstawicieli kluczowych instytucji systemów nauki i oświaty. Język tych wypowiedzi powinien czerpać garściami z pogłębionych badań dotyczących środowisk naukowych i mechanizmów systemu edukacji – nie z felietonów gazetowych ekonomistów. Powinien uwzględniać zróżnicowanie dyscyplin naukowych, specyfikę sytuacji życiowej studentów i naukowców na kolejnych etapach kariery, czy sytuację poddanych największej presji ekonomicznej grup: studentów z uboższych rodzin płacących za studia czy doktorantów.[14] Wreszcie, u jego źródeł powinny leżeć wartości akademickie i intelektualne, nie gospodarcze.
Jednak zacząć można od spraw najprostszych: zapomnijmy wreszcie o „dostosowywaniu programów nauczania do potrzeb rynku”, a zacznijmy myśleć jak kształcić tak, by to absolwenci zmieniali naszą peryferyjną gospodarkę. Co więcej, zmieniali ją tak, by to ona odpowiadała na potrzeby obywateli, a nie obywatele na potrzeby gospodarki. Przestańmy narzekać na „umasowienie kształcenia” lub myśleć nad zawężaniem dostępu do uczelni (na przykład przez powrót do egzaminów kompetencyjnych skrojonych pod poszczególne wydziały, czyli selekcję według kapitału kulturowego zdobytego poza szkołą). Raczej lobbujmy na rzecz lawinowego zwiększenia inwestycji w publiczny system edukacji. W dydaktykę i dydaktyków. W zmniejszenie szkolnych oddziałów, indywidualny tutoring (w szkole) jako uzupełnienie zajęć dla wszystkich uczniów, nowości w szkolnych bibliotekach i bezpłatne podręczniki. Mniej hierarchii, oceniania i selekcji, a więcej zabawy, wyboru i partnerskich relacji. Wreszcie nacisk na wyrównywanie różnic między szkołami i między uczniami (w górę) a nie na konkurencję. (Opisuję tu, w przybliżeniu, model fiński). Zwieńczeniem takiego systemu mogłaby być trudna matura z 5-6 przedmiotów, z długimi esejami na przedmiotach humanistycznych. Wyrzućmy też wreszcie do kosza demagogiczne hasło „nie stać nas” i na serio zacznijmy rozmawiać o zachodnioeuropejskim modelu struktury podatków. „Nie stać nas” na kilkanaście lat nudy w pruskiej szkole dla kolejnych roczników uczniów i studentów.
Czy możliwy jest bunt podzielonego uniwersytetu?
Społeczna odpowiedzialność uniwersytetu to także odpowiedzialność ludzi uniwersytetu za sam uniwersytet. Już teraz nastąpiła w nim polaryzacja na „mianowany”, a więc zrelaksowany i opłacany na poziomie pozwalającym na relatywnie godne przeżycie profesoriat oraz na niepewny przyszłego semestru, zmuszony do chałturzenia poza uczelnią i zagoniony do rywalizacji o podstawowe wynagrodzenie prekariat – doktorantów i młodych doktorów. (Pod tym względem polska nauka wreszcie dogania amerykańską).
Stopniowe przesuwanie finansowania wynagrodzeń do grantów i konkursów ma szanse zaowocować stworzeniem wielu prężnych zespołów badawczych i ożywczym zamętem w polskiej nauce. Może poratuje też kilku doktorantów, którzy inaczej musieliby zrezygnować ze studiów z powodu znikomości stypendium lub jego braku. Niekoniecznie jednak proces ten będzie miał dobry wpływ na dydaktykę, na tworzenie się żywych środowisk akademickich, czy na całe gałęzie wiedzy – jak humanistyka. Ponadto w Polsce będzie zaledwie wielką mistyfikacją, dopóki poziom finansowania nauki nie zbliży się do poziomu w krajach zachodnioeuropejskich.
Najwyższy czas, żeby polscy naukowcy przestali godzić się na tę sytuację. Podobnie jak na sytuację w szkolnictwie. Podobnie jak na wszelkie niesprawiedliwości, które dostrzegają, lub których starają się wciąż nie dostrzegać wokół siebie. Akademicy są unikalną grupą w obrębie społeczeństwa – poziom ich kompetencji i poziom uprzywilejowania, jaki przez całe życie pozwolił im te wysokie kompetencje zdobyć, obliguje ich do zajęcia się tymi niesprawiedliwościami. Czy to we własnej pracy badawczej, czy w swym najbliższym otoczeniu społecznym, czy to przez zabieranie głosu publicznie, czy w zakulisowym lobbingu (którego większość społeczeństwa nie ma szans uskuteczniać).
Trafiłem niedawno na głos z USA, który wzywa naukowców do buntu. Szczególną rolę autor przypisywał w nim doktorantom – jako grupie, której najłatwiej zadzierzgnąć więzy solidarności, a która zarazem najmniej ma do stracenia (bo też niewiele od uniwersytetu dostaje)[15]. Od dziś zacznijmy jednak domagać się działania także od profesorów – jedynych o stabilnej pozycji, o najwyższym poziomie umiejętności i zakulisowej wiedzy, zakorzenionych w najbardziej wpływowych społecznych sieciach. Panie i Panowie Profesorowie – dziś jedyny sposób zachowania się odpowiedzialnie to bycie zaangażowanym i nieustępliwym.
Zdjęcie: Wikimedia Commons
Video z otwarcia panelu.
[1] Publikacje z pozostałych paneli dostępne online: http://www.kongresobywatelski.pl/category/publikacje/ksiazki
[2] Z cieni gabinetów rektorskich i ministerialnych, sejmowych kuluarów, wreszcie z niszowego poziomu magazynów internetowych młodej lewicy, wtoczyła się ona już dawno do medialnego mainstreamu (notabene, szkoda, że w tej kolejności – gdy polska reforma nauki i szkolnictwa wyższego była już zatwierdzona przez Sejm i wprowadzana w życie). W prasowej dyskusji doszły do głosu emocje, ale padło też wiele ważnych argumentów, rozpoznań i pytań. W społeczności akademickiej powstało kilka wytrwale działających inicjatyw: próbujących poddać polskie przemiany uniwersytetu krytycznej ocenie (spotkania dyskusyjne, konferencja naukowa i seminarium NOU, polska sekcja kolektywu EduFactory, inicjatywy Obywatele Nauki i Komitet Kryzysowy Polskiej Humanistyki), upominających się o prawa socjalne i pracownicze studentów (Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie) czy przybliżających polskim studentom i naukowcom toczącą się globalnie dyskusję o kryzysie uniwersytetu (np. polski serwis EduFactory oraz książka zbierająca publikowane w nim artykuły) . Wybór tekstów z tej dyskusji można znaleźć na stronie NOU: https://noweotwarcie.wordpress.com/debata
[3] Zygmund Bauman, Niepewna przyszłość merytokracji, Gazeta Wyborcza 2011.03.25.
[4] Marta C. Nussbaum rozwija tę refleksję w swej książce Not for Profit. Why Democracy Needs the Humanities, Princeton University Press, Princeton–Oxford 2010.
[5] W tym i następnym akapicie przywołuję poglądy filozofów i badaczy nauki takich jak: Max Weber, Ludwik Fleck, Florian Znaniecki, Hans Georg-Gadamer, Thomas Kuhn, Pierre Bourdieu, Neil Postman.
[6] Zob. Alain Touraine, Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980-1981, przeł. Andrzej Krasiński, Warszawa 1989.
Por. Paweł Kuczyński, W poszukiwaniu ruchu społecznego : wokół socjologii Alaina Touraine’a, Warszawa 1994.
[7] Korzystałem ze świetnego niepublikowanego wprowadzenia do PAR autorstwa Anny Szołuchy, jednej ze współzałożycielek NOU. Tekst ten wejdzie w skład jej doktoratu.
[8] Michael Burawoy, O socjologię publiczną. Przemówienie prezydenckie z roku 2004, s. 530, pobrano z: http://burawoy.berkeley.edu/PS/Translations/Poland/ASA.Polish.pdf.
[9] Tamże, s. 536.
[10] Należy przy tym dodać, że wewnątrz dyscypliny nie brakuje autorefleksji stanowiącej pewien „bezpiecznik” politycznego zaangażowania. Jürgen Habermas w eseju o Krytycznych i konserwatywnych zadaniach socjologii (znanym każdemu studentowi socjologii) uwrażliwiał na niezbędność obu tych przeciwstawnych intuicji w obrębie dyscypliny. Rolę dla socjologicznego konserwatyzmu Habermas szczególnie chętnie widziałby w osłabianiu zapędów socjologów krytycznych w przysługiwaniu się naukowymi środkami do planowej, progresywnej zmiany społecznej – czyli paradoksalnie, w refleksji krytycznej właśnie. Przy tym niezależnie od swej politycznej skłonności, socjologia – poucza Habermas – powinna ostrożnie podchodzić do współpracy z organizacjami biurokratycznymi (jak państwo, ale też korporacje), które chciałyby ją zaprząc do ich aktualnych, szczegółowych problemów. Ryzykuje bowiem wtedy degradację do roli służebnej wobec władzy, do instrumentu technokratycznego zarządzania.
[11] Dowiedziałem się tym projekcie naukowców z MIT z prezentacji TED z czerwca 2012 roku, http://www.ted.com/talks/amos_winter_the_cheap_all_terrain_wheelchair.html
[12] Zob. np. : Anna Klimczak, Ukryty uniwersytet. Hidden curriculum w dokumentach Procesu Bolońskiego, Nauka i szkolnictwo wyższe 2010, nr 1-2 tom 35-36, ss. 149 – 159.
Ulrike Felt, University Authonomy in Europe: Changing Paradigms in Higher Education Policy, raport zamieszczony na stronie EUA Convention of European Higher Education Institutions, z 2003 r., ss. 23-24, pobrano z: http://eua.uni-graz.at/intro.html.
Por. Piotr Szenajch, Przyspieszona nauka konkurencji. Przewodnik dla zbłąkanych w gąszczu reformy, Studia Litteraria et Historica 2012, nr 1 (1), http://www.academia.edu/3019424/Przyspieszona_nauka_konkurencji._Przewodnik_dla_zbłąkanych_w_gąszczu_reformy
[13] Na temat atmosfery i solidarności w środowiskach naukowych poza Polską zob. np. Izabela Wagner, Wakacyjne podróże. O świecie akademickim na świecie, Uniwersytet Warszawski. Pismo uczelni 2012, nr 4 (59), ss. 28-32, pobrano z:
http://portal.uw.edu.pl/c/document_library/get_file?uuid=5690cfbe-1d25-4a3a-9043-a7daf10ed337&groupId=5799051
[14] W czasie panelu na Kongresie Obywatelskim o tę pierwszą grupę upomniał się prof. Andrzej Jajszczyk stwierdzając, że na bezpłatnych miejscach na uczelniach publicznych studiują głównie dzieci zamożnej klasy średniej. To prawdopodobne i duża zasługa profesora, że mówi o tym głośno. Nieznane mi są jednak wciąż ilościowe badania na ten temat. Problem ten jest jednym z pytań badawczych w socjologicznym badaniu polskiego środowiska akademickiego prowadzonym przez Nowe Otwarcie Uniwersytetu.
[15] Gabriel Winant, Grad Students to the Barricades, Dissent 2012, Fall, http://www.dissentmagazine.org/article/grad-students-to-the-barricades. Z tego tekstu zaczerpnąłem też opozycję prekariat – profesoriat.